Jestem. I u nas już po. Wczoraj ostatni spóźnieni goście byli na obiedzie i ciachu i oficjalnie czas świąteczny zakończyliśmy!
Nie wiem, ale w tym roku jakoś nie czułam świąt.
Owszem przedwigilijny wieczór spędziłam na pieczeniu makowca i zapach ciasta nieco uruchomił opcje święta, ale czegoś mi brakowało przez ten cały czas.
Nie powiem, bo lubię wigilijne gotowanie, a potem słuchanie komplementów przy kolacji ( to a propo mojego tradycyjnego barszczyku na zakwasie oraz uszek do niego i potem pierogów, które notorycznie mi nie wychodzą, ale i tak wszystkim jakimś chyba świątecznym cudem smakują). Ale same wyjazdowe święta już mnie nie cieszą. Owszem wygodniej bo stać nad garami nie trzeba, ale jakoś to nie to. Za rok ( co roku to sobie obiecuje, a potem ulegam i tak) zrobię sama wigilię i nie ruszę zadka z domu.
Mimiś z tatą choinkę w przeddzień wigilii wybrali, ścieli i przynieśli (urok własnej małej plantacji), a potem ubierali. No i oczywiście jak dzieło było gotowe (Mężah wraził bunt co do przywiązania) to Mężah zabrał się do odkurzania i mycia podłóg i tak machnął odkurzaczem, że choinka poleciała (Mężah wraził bunt co do przywiązania, a żona powiedziała, że się doigra i tak było - że tez on zawsze musi się przekonać na własnej skórze, że żona ma zawsze rację). I mimo wszystko zapachniało świętami tak jakoś.
Sama wigilia. Tak szczerze to jak co roku były 2. Na pierwszej hmm... taka sobie była. Zjedliśmy i Mimiś szalał z radości odpakowując kolejne prezenty. I po 3 h w drogę bo jednak prawie 90 km nie pokonuje się ot tak. A na drugiej wigilii było jakoś bardziej swojsko, choć brak jednej osoby było bardzo czuć. Jednak atmosfera była bardzo ciepła i miła. I mimo, że tym razem Mikołaj miał przyjść to Mimiś go uprzedził i znalazł wór z prezentami. Radosci nie było końca, zwłaszcza, że tu podarki były konsultowane z rodzicami i transformers (optimus prime bo mimo, że mama obstawiała na bumblebee bo kocha go wielka miłością to jednak stanęło na ciężarówce bo wiadomo wszystkim nie od dziś, że ciężarówki i traktory to miłość Mimisia) okazał się hitem świat, aż do ranka 1 dnia świat, kiedy to Mimiś znalazł pod choinką przedostatni prezent - tor hot whells na ścianę i przepadł na cały ranek, przedpołudnie i ledwo daliśmy rade wyciągnąć go w drogę na obiad. Drugiego dnia świąt tradycyjnie byliśmy u mojego taty. To były pierwsze święta bez babuni. I ryczałam jak bóbr na cmentarzu. Potem tez było bardzo pusto, aczkolwiek jak zawsze ciepło i miło. Sprawiłam tacie głosik bluetooth i długo będę pamiętała minę radości jak dziecko, jak otworzył pudełko. Tak akurat te spotkania bardzo lubię.
Potem jeszcze w niedziele obiad u mamy. W poniedziałek porobiliśmy przy domu, a we wtorek byli spóźnieni goście ( cóż uroki pracy w wigilię do późna) i kilometrów. Dzieciaki się wyszalały na maxa.
I tak nam minęły święta.
Ze zdjęciami się ogarnę w weekend jak Mężah pojedzie hehe
Nie powiem, bo lubię wigilijne gotowanie, a potem słuchanie komplementów przy kolacji ( to a propo mojego tradycyjnego barszczyku na zakwasie oraz uszek do niego i potem pierogów, które notorycznie mi nie wychodzą, ale i tak wszystkim jakimś chyba świątecznym cudem smakują). Ale same wyjazdowe święta już mnie nie cieszą. Owszem wygodniej bo stać nad garami nie trzeba, ale jakoś to nie to. Za rok ( co roku to sobie obiecuje, a potem ulegam i tak) zrobię sama wigilię i nie ruszę zadka z domu.
Mimiś z tatą choinkę w przeddzień wigilii wybrali, ścieli i przynieśli (urok własnej małej plantacji), a potem ubierali. No i oczywiście jak dzieło było gotowe (Mężah wraził bunt co do przywiązania) to Mężah zabrał się do odkurzania i mycia podłóg i tak machnął odkurzaczem, że choinka poleciała (Mężah wraził bunt co do przywiązania, a żona powiedziała, że się doigra i tak było - że tez on zawsze musi się przekonać na własnej skórze, że żona ma zawsze rację). I mimo wszystko zapachniało świętami tak jakoś.
Sama wigilia. Tak szczerze to jak co roku były 2. Na pierwszej hmm... taka sobie była. Zjedliśmy i Mimiś szalał z radości odpakowując kolejne prezenty. I po 3 h w drogę bo jednak prawie 90 km nie pokonuje się ot tak. A na drugiej wigilii było jakoś bardziej swojsko, choć brak jednej osoby było bardzo czuć. Jednak atmosfera była bardzo ciepła i miła. I mimo, że tym razem Mikołaj miał przyjść to Mimiś go uprzedził i znalazł wór z prezentami. Radosci nie było końca, zwłaszcza, że tu podarki były konsultowane z rodzicami i transformers (optimus prime bo mimo, że mama obstawiała na bumblebee bo kocha go wielka miłością to jednak stanęło na ciężarówce bo wiadomo wszystkim nie od dziś, że ciężarówki i traktory to miłość Mimisia) okazał się hitem świat, aż do ranka 1 dnia świat, kiedy to Mimiś znalazł pod choinką przedostatni prezent - tor hot whells na ścianę i przepadł na cały ranek, przedpołudnie i ledwo daliśmy rade wyciągnąć go w drogę na obiad. Drugiego dnia świąt tradycyjnie byliśmy u mojego taty. To były pierwsze święta bez babuni. I ryczałam jak bóbr na cmentarzu. Potem tez było bardzo pusto, aczkolwiek jak zawsze ciepło i miło. Sprawiłam tacie głosik bluetooth i długo będę pamiętała minę radości jak dziecko, jak otworzył pudełko. Tak akurat te spotkania bardzo lubię.
Potem jeszcze w niedziele obiad u mamy. W poniedziałek porobiliśmy przy domu, a we wtorek byli spóźnieni goście ( cóż uroki pracy w wigilię do późna) i kilometrów. Dzieciaki się wyszalały na maxa.
I tak nam minęły święta.
Ze zdjęciami się ogarnę w weekend jak Mężah pojedzie hehe
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz